Do sklepu weszłam wracając do domu, potrzebowałam zrobić drobne zakupy. Sklep jest małym sklepem osiedlowym. Drzwi były oblepione informacjami o promocjach cenowych. Zaraz za wejściem znajdowały się szafki depozytowe dla klientów, ale z wyłamanymi zamkami i bez kluczyków. Sklep jest zastawiony mnóstwem towarów, oprócz regałów towary leżą też na wyspach i w koszach w różnych miejscach. Zaraz za wejściem jedna z pracownic dokładała towar. Ustawiła wózek z towarem po jednej stronie alei, sama kucała przy półce po drugiej stronie, i każdy, kto przechodził musiał ją przepraszać, żeby przejść. Udałam się na stoisko z warzywami. Chciałam kupić ziemniaki do obiadu. Były ziemniaki w workach, ale ponieważ potrzebowałam tylko kilku sztuk na dzisiaj pomyślałam, że nie będę brała dwóch, trzech kilo, tylko wybiorę sobie na sztuki. Ziemniaki leżały w koszyczku, na samym dole półki. Na górze były jeszcze znośne, ale dolna warstwa była już częściowo zgniła. Zebrałam kilka sztuk do woreczka, dobrałam kilka innych produktów. Jednego z produktów nie umiałam znaleźć i poprosiłam o pomoc pracownicę układającą towar. Powiedziała mi, gdzie się znajduje. Kasy w sklepie są dwie, ale w tym momencie była czynna tylko jedna. W kolejce stanęłam czwarta. Na szczęście wszyscy mieli niewielkie zakupy i obsługa była sprawna. Kasjerka uśmiechała się do klientów, witała ich i żegnała.
Robiłam sobotnie większe zakupy. Takie zakupy widocznie robiła spora część krakowian, bo w sklepie było bardzo dużo ludzi. Tego dnia klientów było na tyle dużo, że kończyły się już koszyki przy wejściu. Sklep sprzedaje dużo produktów dobrej jakości, nie do znalezienia w innych sklepach. Ma postać wąskiej hali, jego aleja prowadząca wzdłuż stoisk z towarem na wagę (wędliny, mięso, ryby) ma tendencję do korkowania się, nawet przy mniejszej ilości klientów. Dodatkowo w alei pojawia się bardzo dużo wysp z towarem promocyjnym, niestety utrudniających poruszanie się. Do stoisk robiły się wielkie kolejki. Kolejka do wędlin ciągnęła się wzdłuż całego stoiska i jeszcze poza nie. Obłęd. Pracowało kilku sprzedających, ale nie byli wstanie rozładować. Przed stoiskiem stała hostessa z jakąś szynką i kiełbasą do degustacji. Wędliny były bardzo smaczne i chętnie bym je kupiła, ale można je było dostać tylko na wagę, na stoisku, czyli czekając w tej obłędnej kolejce. Kupiłam potrzebne rzeczy z tych, które były dostępne na półkach. Niestety po sklepie było bardzo ciężko poruszać się z dużym wózkiem. W alejkach pomiędzy regałami pracownicy z palet dokładali towar, jeżeli równocześnie wjechały tam dwie osoby z wózkami, to nie mieścił się już nikt więcej, pracownicy mieli problem dostać się do półki dołożyć a klienci żeby obejrzeć co jest i kupić. Nie mówiąc o tym, że klienci nie byli wstanie się minąć i ktoś musiał się wycofywać. Na głównej alei też głupio było zostawiać koszyk, bo wtedy tarasowało się aleję. Mam wrażenie, że sklep nie jest za bardzo przygotowany do tego, że w sobotę dużo ludzi chce zrobić zakupy. Nie było kolejki przy stanowisku z serami, zrobiłam tam zakupy. Zrezygnowałam z wędlin i mięsa. Półka z farbami do włosów była zaopatrzona dość przeciętnie, widocznie Alma aspiruje do miana delikatesów tylko pod względem produktów spożywczych. Pojechałam do kasy. Tutaj na szczęście pracownicy bardziej panowali nad kolejkami, czynne były chyba wszystkie kasy i w kolejce czekałam tylko chwilkę. Kasjerka zapytała o kartę Klubu Konesera, skasowała zakupy dodając do nich reklamówki. Almę polecam, ale jak widać nie w sobotę przed południem.
DPD to po prostu rewelacyjna firma kurierska. Zamawiałam paczkę w sklepie internetowym. Dostałam informację, że paczka została wysłana. Spodziewałam się w takim razie dostawy następnego dnia. Ale pomiędzy zamówieniem a informacją o wysłaniu zmieniły się moje plany i okazało się, że muszę wyjechać na kilka godzin i mogę mieć problem w spotkaniu się z kurierem. No trudno, najwyżej będę musiała szukać firmy gdzieś na obrzeżach miasta. Następnego dnia rano (około 8:00) zadzwonił telefon. Pan przedstawił się, że jest kurierem, ma dla mnie paczkę i czy może mi ją dostarczyć około godziny 14:00. Powiedziałam, że o tej porze nie będę mogła odebrać, i spytałam, czy jest możliwość dostarczenia jej przed 11:30, bo tyle mogę poczekać. Pan powiedział, że oczywiście, postara się być koło tej godziny. O 11:00 przyniósł mi paczkę, odebrał pieniądze, zaproponował od razu otwarcie i sprawdzenie, czy z towarem jest wszystko w porządku. Otwarłam, sprawdziłam, pan podziękował i pożegnał się. Ubrany był w firmową bluzę.
Zamawiałam książkę w Klubie Książki Księgarni Krajowej. Zamawiałam w najprostszy możliwy sposób, wypełniłam karteczkę dołączoną do katalogu i wrzuciłam do skrzynki pocztowej. Kupony są już wypełnione, z numerem klienta i opłatą pocztową przerzuconą na adresata. Działo się to w lipcu. Książka miała przyjść za zaliczeniem pocztowym. Czekałam na nią cierpliwie do końca lipca, cały sierpień i pół września. Zdziwiłam się, bo zawsze książki przychodziły dość szybko. W końcu koło połowy września zadzwoniłam z pytaniem, co się dzieje z moim zamówieniem. Po kilku minutach dowiedziałam się, że takie zamówienia w ogóle nie było. Pomyślałam, że widocznie poczta zgubiła kartkę i złożyłam zamówienie telefonicznie od razu. Zostałam uprzedzona, że na książkę trzeba będzie trochę poczekać, bo musi zostać sprowadzona z wydawnictwa. Około półtora tygodnia później kurier przyniósł mi książkę, płatną przy odbiorze. Ku mojemu zdziwieniu dwa dni później pani z poczty przyniosła mi paczkę, też z KKKK, sądząc po cenie tą samą. W każdym razie ja innej nie zamawiałam u nich od dłuższego czasu. Książki nie odebrałam. Widzę, że mają trochę bałagan w zamówieniach.
Wracaliśmy z dłuższej wycieczki i poczuliśmy się głodni. W domu musielibyśmy dopiero gotować obiad, a chcieliśmy zjeść coś na szybko. Przejeżdżaliśmy koło KFC i postanowiliśmy zatrzymać się coś zjeść. Najpierw udałam się do toalety umyć ręce. W toalecie było czysto, ciepło i przyjemnie. Był papier toaletowy, ciepła woda, w dozowniku mydło i działała suszarka do rąk. Następnie udaliśmy się pod kasę i zaczęliśmy studiować menu. Kasjerka zaprosiła nas do kasy od razu, gdy tylko się pojawiliśmy. Podziękowaliśmy i zastanawialiśmy się sami, co zamówić. W końcu poprosiliśmy o Grangera, największą kanapkę, w zestawie. Kasjerka poinformowała, że kanapka jest w dwóch rodzajach, opisała te rodzaje i zapytała, którą sobie życzymy. Wybraliśmy, odebraliśmy posiłek i zaczęliśmy szukać miejsca. Pomimo niedzielnego popołudnia prawie wszystkie stoliki były zajęte. Usiedliśmy i zaczęliśmy jeść. W lokalu można sobie było przejrzeć kilka gazetek, tygodniki społeczno – polityczne, motoryzacyjne, dzienniki. Bardzo to miły gest wobec klientów. Chwilami przy kasie było wielu kupujących, czasem nikogo. Jeżeli nie było kupujących jedna z pracownic wychodziła na salę i porządkowała, przecierała stoliki, wyrzucała śmieci pozostawione przez klientów. Jedzenie było smaczne i ciepłe. Dużą zaletą w KFC jest możliwość dolania sobie napoju i wzięcia napoju z lodem lub bez. Chociaż dozownik lodu działa w dziwny sposób i czasem sypie się lód, czasem nie.
Alter to firma przewozowa realizująca połączenia na trasie Kraków – Katowice. Szefostwo firmy nie do końca wie, w jakim kierunku ma się rozwijać. Generalnie ograniczało się do tej pory do kopiowania posunięć swojego głównego, o wiele potężniejszego konkurenta, Uni Busa. Aktulanie, z powodu przebudowy dworca PKP w Katowicach bardziej odpowiada mi trasa Altera, niestety pod względem jakości obsługi odstaje od konkurencji. Przejazdy są droższe a polityka odnośnie ulgowych biletów niejasna. Normany bilet kosztuje 10 złotych a ulgowy, między innymi dla rencistów i emerytów 8 zł (dla studentów chyba też, ale nie jestem pewna). No i zabawna rzecz, w ciągu ostatniego miesiąca busem jechała moja mama (emerytka) za 8 zł i tata (emeryt) za 10 zł. Oczywiście różnymi kursami. Sama jechałam kiedyś tym busem, po przyjeździe do Katowic zapytałam się jak wygląda kwestia powrotu. Bus jest mały, więc ryzyko braku miejsc może być całkiem realne. Dowiedziałam się, że jeżeli chcę miejsce siedzące, to muszę być mniej więcej 40 minut przez odjazdem. Pomyślałam sobie, że człowiek chyba żartuje. Pytam go, czy nie ma możliwości rezerwacji miejsca, na przykład telefonicznie. Dowiedziałam się, że nie no bo co by to było, proszę pani, wszyscy by rezerwowali a nikt nie przychodził. Biedna jest firma, która nie ma tak zupełnie zaufania do swoich klientów.
Chciałam podzielić się swoją opinią odnośnie jednej z firm przewozowych realizujących przejazdy na trasie Kraków – Katowice. Sam fakt istnienia takich przejazdów bardzo mi odpowiada, bo często podróżuję na tej trasie i cieszę się, że jest jakaś dobra alternatywa dla PKP. Autobusy firmy są komfortowe, duże, jeżdżą punktualnie. Nie ma problemu z zakupem biletu na dworcu PKSu w Krakowie. W Katowicach firma nie korzysta z dworca PKS. Bilety można też bez problemu kupić u kierowcy. Cena przejazdu jest bardzo konkurencyjna – 8 złotych, czyli prawie o połowę taniej niż pociągiem osobowym. Czas przejazdu jest ekspresowy – deklarowany czas przejazdu to 1 godzina 20 minut. Kierowcy w zasadzie dotrzymują rozkładu, pomimo olbrzymich korków w Krakowie. Autobusy kursują autostradą A4, co skraca drogę. Nie ma problemu z przewozem większych bagaży w luku pojazdu. Widziałam, że ludzie podróżują też z psami, więc widocznie firma i w tym przypadku nie robi problemu. Rozkład firmy jest stały i praktycznie niezmienny. Firma obsługuje tą trasę już od około 6 lat, i w tym czasie rozkład zmienił się dwukrotnie. Za każdym razem dlatego, że przybywało kursów. Obecnie firma oferuje połączenie mniej więcej co godzinę, z Krakowa od 5:00 do 19:00, z Katowic od 7:00 do 21:00. Dla mnie rewelacja. Minusy – w związku z przebudową dworca PKP w Katowicach firma przeniosła swój przystanek w okolice Hotelu Katowice, o czym poinformowała na swojej stronie internetowej i za pomocą kartek wywieszonych w autobusach. Dotychczasowy przystanek został po prostu zlikwidowany, bez pozostawienia jakiejkolwiek informacji. Czyli osoba, która nie korzystała z ich usług przez powiedzmy miesiąc zjawia się na przystanku i nie wie co się dzieje. To niestety nie jest poważne traktowanie klienta. Drugi minus wiąże się z dużą popularnością linii, czasami autobusy są wypchane do granic możliwości i kilkanaście i więcej osób jeździ na stojąco, a i tak nie wszyscy mieszczą się do środka i często byłam świadkiem jak kilka osób zostawało na przystanku. Trzeci minus, to kierowcy jeżdżący dość ryzykownie, za wszelką cenę dotrzymujący rozkładu jazdy. Osobiście wolałabym czasem być trochę później na miejscu niż uczestniczyć w niektórych wyprzedzaniach kierowcy autobusu.
To trzeba zobaczyć. Koniecznie. Park etnograficzny w Olsztynku zajmuje ogromną powierzchnię i ma na swoim terenie zgromadzoną bardzo dużo ilość budynku ludowych. Część budynków imituje wioskę, razem z kościołem, gospodą, chatami różnych rzemieślników (młynarz, kowal, itp). Przy poszczególnych zabudowaniach znajdują się szczegółowe opisy, rzeczowe, ale napisane przystępnym językiem i wyjaśniające, co oglądamy, dlaczego tak to wygląda. Dużym plusem jest możliwość wejścia do budynków, obejrzenia ich od środka, wnętrza i wyposażenia. Wewnątrz budynków znajdują się pracownicy, sami się wprawdzie nie odzywają do zwiedzających, ale zagadnięci udzielają ciekawych informacji. Park podzielony jest na osady tematyczne, wioska, wioska litewska, wiatraki itp. W przygotowaniu jest osada pruska, w czasie gdy zwiedzałam trwały przy niej prace. Dużym plusem jest wprowadzenie życia do skansenu, w domkach pracują artyści ludowi i mamy niepowtarzalna okazję zobaczyć jak wygląda czynny warsztat tkacki, jak pracuje kobieta tkająca, jak uzyskuje się na tkaninie wzór poprzez tkanie. Takimi tkaninami ludowymi są też ozdobione domy w skansenie. Równie dużą atrakcją jest wprowadzenie zwierząt gospodarskich do skansenu, kur, królików, kóz, owcy, psów. Niektóre z nich chodzą swobodnie, można pogłaskać, dokarmić. I samo poobserwowanie daje dużą radość. Całość jest zacieniona dużą ilością drzew. Jedyne mankamenty to mała ilość ławeczek, na których można odpocząć i brak możliwości dokupienia czegokolwiek do picia na terenie skansenu. Jest automat z lodami, aż by się prosiło o taki z wodą. Trzeba koniecznie zabrać ze sobą zapas wody, bo dokładne obejrzenie skansenu zajmuje kilka ładnych godzin. Ale naprawdę warto. Tak powinno wyglądać każde muzeum.
Podczas wakacji zatrzymaliśmy się na kilka dni w Trygorcie koło Węgorzewa. Przy drodze zauważyliśmy reklamę "Noclegów u Kasi". Ponieważ szukaliśmy miejsca na kilka dni poszłam zobaczyć, jak wyglądają tutaj warunki. Kiedy wchodziłam właścicielka zajęta była porządkowaniem na placyku przed domem. Na mój widok serdecznie się uśmiechnęła. Wyjaśniłam, że jestem zainteresowana noclegiem na kilka dni. Pani Kasia pokazała mi pokoje, każdy składający się z pokoju z dwoma kanapami, stolikiem, telewizorem i szafką, kuchnią wyposażoną w lodówkę i kuchenkę gazową i łazienką z prysznicem. Całość była dość przestronna. Każdy taki pokój miał osobne wejście, przed wejściem drewnianą ławkę z parasolem. Można też było korzystać z ogródka z drewnianą altaną i grilla. Cena za noc 40 złotych od osoby. Posiłki można było dodatkowo zamówić u właścicielki. Zdecydowaliśmy się zostać na kilka dni. Teren wokół domku jest ogrodzony i zamykany na noc, przed domkiem znajdował się parking na kilka samochodów. Pokój z kuchnią był duży, wygodnie urządzony, ale niezbyt dostosowany do upalnej pogody. Budynek był niezacieniony, pokój nie wyposażony nawet w wiatrak i ciężki do przewietrzenia, więc lipcowe upały były dla nas bardzo męczące. To właściwie jedynie niedogodności związane z pobytem u Kasi. Jeśli ktoś szuka miejsca do którego łatwo trafić, gdzie nie gryzą komary, a z drugiej strony jest kameralnie i spokojnie, to mogę jak najbardziej polecić.
Bardzo przyjemne miejsce. Znajduje się przy jednej z ulic Starego Miasta, ale trzeba przejść w głąb budynku, więc nie jest widoczne z ulicy, w związku z czym niewielu klientów wie o tym miejscu i nie jest tu tak bardzo tłoczno jak w lokalach przy samej ulicy. W każdym razie w piątkowy wieczór można znaleźć wolne miejsce nawet dla 10 osób, co wcale nie jest oczywiste w innych lokalach w Krakowie. Obsługa w lokalu jest uprzejma i nienachalna, ale też nie wychodzi sama z żadną propozycją ani inicjatywą. Kelnerka bardzo dbała o czystość, zaraz po opuszczeniu stolika przez klientów sprzątała go, wynosiła naczynia i przecierała stolik. Lokal był podzielony na część dla palących i niepalących, ale niestety niepalący musieli przejść przez salę palaczy do wyjścia. W lokalu jest trochę mało wieszaków na wierzchnią odzież, w chwili gdy salki się wypełniły klientami był problem powiesić płaszczyk. Siedzenia bardzo wygodne. Całość robi miłe i przytulne wrażenie, prawdziwa Cieplarnia. Pracownicy nie robią problemów z zsuwaniem stołów w jeden dłuższy. Dostępne napoje piwo, cola, kawa, herbata, różne wina, grzane piwo. Ceny niewysokie. Na obsługę nie trzeba długo czekać, kartę, napoje, rachunek kelnerka podaje bardzo szybko.
Wracaliśmy do domu z wakacji. Po drodze, ponieważ byliśmy trochę głodni zatrzymaliśmy się z przy Centrum Handlowym Stary Port w Łodzi i poszliśmy do restauracji przy Ikea coś zjeść. Centrum Handlowe jest bardzo duże, ale parking jest dobrze zorganizowany, bez problemu widać w której części kompleksu mieści się jaki sklep, gdzie zaparkować bliżej sklepu i którym wejściem najlepiej dostać się do sklepu. Ikea w Łodzi jest dwupoziomowa. Na dole droga jest dobrze oznaczona, nie mieliśmy żadnego problemu z odnalezieniem restauracji. Sala restauracyjna jest ogromna, siedziało na niej sporo ludzi a i tak była zajęta może w 15 %. Przy wejściu wisiały plakaty z różnymi ofertami promocyjnymi, informującymi, że po 18tej w tygodniu niektóre potrawy są tańsze. Niestety o tej godzinie o której byliśmy nie było żadnej promocji. Udaliśmy się w stronę baru. Do wyboru było ponad 10 potraw, wydaje się, ze więcej niż w innych sklepach sieci. Przed dojściem do baru stały poustawiane desery, wszystko czyste, wyglądające na świeże i ładnie poustawiane. Klientów nie było dużo, w kolejce trzeba było czekać kilka minut. Zamówiliśmy potrawy i udaliśmy się do kasy. Przed kasami znajdują się stosika z zupami i sałatkami. Po drodze wzięliśmy kubeczki na herbatę, do której mamy prawo gratis jako posiadacze kart Ikea Family. Kasy były czynne dwie, po dwie osoby w kolejce do każdej. Ponieważ większość stolików była niezajęta nie mieliśmy problemów ze znalezieniem miejsca. Usiedliśmy sobie przy oknie, z widokiem na pasaż handlowy galerii i parking przed. Wolałabym inny widok, ale nie było takiej możliwości. Na sali było cicho i spokojnie, klienci siedzieli w na tyle dużym oddaleniu od siebie, że nie było słychać rozmów innych ludzi. Sala utrzymana w spokojnej kolorystyce, krzesła i stoły drewniane (w kolorze), szafki na brudne naczynia czarne. Stoliki i podłoga czyste. Bardzo przyjemne miejsce.
Na poczcie jednak może być prawidłowo. Miałam do wysłania ważny list do ZUSu i chciałam go wysłać jak najszybciej. Ponieważ są w Krakowie poczty czynne w niedzielę (co najmniej trzy), udałam się do jednej z nich, mieszczącej się w Centrum Handlowym M1. Poczta ma postać małego kiosku zlokalizowanego w pasażu. Można tam wysłać listy i paczki, zapłacić rachunki. Nie zauważyłam nigdzie informacji, co do wielkości przyjmowanych paczek, możliwe że ze względu na szczupłą powierzchnię nie przyjmują paczek plus. Oprócz znaczków można w punkcie kupić też drobne upominki, figurki aniołków, ozdoby świąteczne i kartki pocztowe. Osoba stojąca przy okienku jest w niewielkim zakresie oddzielona od pasażu szklanymi szybami. Do punktu nie było kolejki. Wewnątrz siedziała uśmiechnięta, miła pracownica. Zważyła list, zapytała czy ekonomiczny czy priorytetowy, nakleiła znaczek i podbiła potwierdzenie odbioru. Ponieważ miałam trochę drobnych i 50 złotych pracownica cierpliwie czekała, czy uzbieram na opłatę z drobnych. Uznałam, że jednak nie mam, podałam jej 50 zł. Zapytała wówczas, czy nie mam końcówki (drobnych). Za mną stanęła w kolejce jeszcze jedna osoba. Wszystko odbywało się w miłej i spokojnej atmosferze.
Wracałam do domu i chciałam kupić coś, co mogłabym szybko przygotować do jedzenia. Wybór padł na smażoną rybkę więc postanowiłam kupić filety. W sklepie było sporo osób. Nie zauważyłam jakiś brudnych miejsc, ani palet zagradzających przejście, sklep ogólnie był uporządkowany. Zajrzałam na stoisko z towarami na wagę i obejrzałam, jakie mrożone ryby tam sprzedają. Ponieważ nie zauważyłam niczego ciekawego, a pracownica stoiska była zajęta obsługą klienta poszłam w stronę lodówek z mrożonymi potrawami. Znalazłam bonetę z mrożonymi rybami zaczęłam je oglądać. Wybór był nie najgorszy, było dostępnych kilkanaście różnych ryb, plus dodatkowo rybki już panierowane. Pracownicy sklepu mają bardzo duże problemy z oznaczeniem cen produktów i bardzo ciężko jest się doczytać ile która paczka ryb kosztuje. Kupiłam kawałki łososia i kawałki dorsza (dwie paczki). Według cen, które znalazłam nad bonetą łosoś miał kosztować 17,99 a dorsz 18,99. Zabrałam je ze sobą, kupiłam jeszcze trochę wędliny. Do wędlin była mała kolejka, dwie osoby. Zauważyłam, że w chwili, gdy klientka przede mną kupowała kurczaka sprzedawczyni wzięła go przez worek i ważyła na innej wadze niż wędliny. Kupiłam trochę wędliny i udałam się do kasy. Otwarto około połowy dostępnych kas. Do kas na środku były kolejki, ale kasy skrajne były mniej obłożone. Stanęłam do jednej ze skrajnych kas jako osoba druga w kolejce. Kasjerka skasowała zakupy, zapłaciłam i wyszłam. W drodze do domu obejrzałam paragon i zauważyłam, że dorsz kosztował 24,99, zamiast 18,99. Jestem prawie zupełnie pewna, że takiej ceny za dorsza nigdzie nie było umieszczonej. Spieszyłam się i nie chciałam już wracać do sklepu wyjaśniać sytuacji, ale uważam, że coś takiego nie powinno mieć miejsca.
Będąc w wakacje w Toruniu robiliśmy małe zakupy w Netto. Sklep znajdował się w centrum miasta, przy ruchliwej ulicy. Sala sprzedaży była sporych rozmiarów, uporządkowana. Produkty były w dużym wyborze. Przed sklepem stały wózki na zakupy. Przy sklepie znajdował się bardzo obszerny parking, w tym czasie prawie pusty. Klientów nie było wielu, ale kilkanaście osób chodziło po sklepie. Wybraliśmy dla siebie jedzenie i ustawiliśmy się w kolejce do kasy. W kolejce stało 12 osób. Czynna była tylko jedna kasa. Obok przechodziła jakaś pracownica. Zapytałam ją o możliwość otworzenia jeszcze jednej kasy. Pracownica spojrzała na mnie z ogromnym zdziwieniem, jakbym chciała gwiazdki z nieba i powiedziała, że przecież w niedzielę jest tylko jeden kasjer. Po czym odeszła. Kasjer obsługiwał dość sprawnie, był uprzejmy, witał się i żegnał z klientami.
Potrzebowałam kupić dwie śruby o grubości 6 mm i długości ponad 10 cm. Dowiedziałam się, że w tym sklepie mogą takie rzeczy mieć. Weszłam więc do środka. Sklep wygląda jak typowy sklep z artykułami metalowymi, materiałami budowlanymi i narzędziami. Przedmioty były ustawione w prawie całym pomieszczeniu. W sklepie nie było czuć nieprzyjemnych zapachów, jakie czasem w takich miejscach czuć. Kiedy weszłam zauważyłam za ladą pracownika. Pokazałam mu śrubę, jaką potrzebowałam i wyjaśniłam, że chcę taką, tylko dłuższą. Mężczyzna zapytał jakiej długości. Powiedziałam, że około dwa centymetry dłuższą. Wówczas odpowiedział kpiąco, że są takie tylko o długości metra, "to sobie pani przytnie". Zdziwiłam się, że naprawdę takich nie ma krótkich. Zapytałam o możliwość ucięcia śrubki u nich. Sprzedawca był bardzo zdziwiony, że w ogóle o coś takiego pytam. Być może się nie znałam na tym, ale sprzedawca wyraźnie okazywał mi lekceważenie. Zdecydowałam się na zakup tego metra drutu. Okazało się, że zapłacić mogę tylko w kasie, która znajdowała się obok. Obsługa chyba była przyzwyczajona do bardziej hurtowych zakupów niż mój, co jednak nie upoważnia ich do kpienia sobie z klientów mniej zorientowanych w asortymencie. Odebrałam swój wielki zakup i wyszłam. Wybór towaru chyba duży, obsługa przeciętna, sklep krótko czynny, jedynie do godziny 17:00.
Kilka godzin wcześniej kupiłam w tym sklepie deskę sedesową. Ponieważ nie byłam pewna, czy deska będzie pasowała, upewniałam się, czy będzie możliwość zwrócenia jej. Przygody te opisałam w jednej z wcześniejszych obserwacji. W domu okazało się, że deska wprawdzie pasuje, chociaż śrubki mocujące ją są o wiele za krótkie i trzeba będzie je dokupić, ale sama deska jest pęknięta i nie nadaje się do użytku. Udaliśmy się więc do Praktikera w celu wymiany na nieuszkodzoną. Do Punktu Obsługi Klienta była bardzo duża kolejka (około 5 osób), a obsługiwała tylko jedna osoba, druga siedziała przy komputerze. Po jakimś czasie nadeszła moja kolej. Akurat w tym momencie podszedł pracownik z działu sanitarnego. Pracownica Punktu Obsługi Klienta zapytała mnie "Słucham?" Wyjaśniłam, że mam uszkodzony towar. Pracownica z Punktu powiedziała do pracownika z działu sanitarnego "To coś dla ciebie". Więcej się do mnie nie odezwała, zajęła się obsługą innego klienta. Pracownik zabrał deskę i po chwili przyniósł mi nową. Podał mi ją mówiąc "Proszę" i odszedł. Zabrałam deskę i obejrzałam ją kawałek od Punktu, ponieważ przy punkcie nie było miejsca. Wszystko było z nią w porządku, więc zabrałam ją do samochodu. Cieszę się, że nie było problemu z wymianą, szkoda, że pracownicy ograniczają kontakt z klientem do minimum słów.
Znalazłam się w tym sklepie, bo chciałam dokupić roślin do akwarium. Sklepu nie lubię. Jest bardzo ciasny, półki są blisko siebie, ciężko jest między nimi minąć się z inną osobą. Towaru jest sporo, różnego rodzaju, ale ciężko go znaleźć na półkach, ponieważ wszystko jest bardzo poupychane. Pracownicy, ilekroć zwracałam się do nich z prośbą o pomoc, mieli problemy z udzieleniem jej, czyli na przykład odnalezieniem produktu, porównaniem produktów. Ceny są w sklepie bardzo wysokie. W ostatniej alejce od drzwi znajdują się akwaria z rybkami i roślinki. Widać było, że ktoś w tym miejscu porządkował, ale zostawił pracę i gdzieś odszedł. Na alejce stały jakieś wiadra, inne urządzenia, na podłodze była rozlana woda. Rośliny w akwarium wyglądały strasznie, całe pogniłe. Na zbiorniku z roślinami stały małe pudełeczka z bojownikami. Te śliczne, kolorowe rybki wyglądały żałośnie, blade, chude, pokulone, pływające w wodzie tak brudnej, że aż mętnej. W ogóle nie rozumiem jak sklep zoologiczny mógł dopuścić do takiego stanu wody, nie karmić rybek i męczyć je w tak brudnej wodzie. Podeszłam do kasjera i zwróciłam mu uwagę, że ryby są bardzo zaniedbane. Kasjer na to wyskoczył na mnie z krzykiem, że się nie znam, że wszystko jest w porządku. Powiedziałam mu, że nie jest, że ryby są w brudnej wodzie, chude i źle wyglądają a rośliny gniją. Odwróciłam się i chciałam wyjść, a kasjer zaczął na mnie krzyczeć, że tak wszyscy potrafią, skrytykować i wyjść. A niby co miałam robić? Zacząć sprzątać? Powiedziałam mu to i wyszłam. Nie radzę kupować w tym sklepie żywych zwierząt, bo pracownicy nie umieją się nimi zajmować i nie wiadomo jakie choroby można sobie zaprowadzić do swojej hodowli.
Mój pies uwielbia spać na wełnianych kocach. Ponieważ koce takie są dość drogie, a psie pazurki i ząbki niszczą dość szybko pomyślałam, że zobaczę, czy nie uda się kupić czegoś odpowiedniego w secondhandzie. Przechodząc koło Robanu zauważyłam, że mają wyprzedaż. Weszłam do środka. Wewnątrz było czysto, ubrania wisiały na wieszakach, między wieszakami były całkiem szerokie przejścia. Trochę przeszkadzał charakterystyczny dla odzieży używanej zapach środka dezynfekcyjnego, ale dało się wytrzymać. Przy wejściu dziewczyna z obsługi powitała mnie słowami "Dzień dobry". Rozejrzałam się i zapytałam inną pracownicę, gdzie znajdują się wełniane swetry. Pokazała mi, poinformowała mnie, że wszystkie są na wagę w cenie 8 złotych za kilogram. Wyszukiwanie było bardzo niewygodne. Wieszak znajdował się bardzo wysoko i obejrzenie kilkunastu sztuk odzieży z rękami cały czas zadartymi okazało się męczące. Trafiłam na dwa swetry, z których jeden miał podany skład, czysta wełna, a drugi nie miał metki w ogóle, ale po dotyku uznałam, że to chyba wełna. Zabrałam je oba do kasy. Przy kasie pracowała pani w wieku około 35 lat, jak dowiedziałam się z rozmowy kierowniczka sklepu. Chciałam się upewnić do tej wełny. Kierowniczka tak się zaangażowała w pomożenie mi, że dokładnie obejrzała sweter, czy gdzieś nie ma metki. Zgodziła się ze mną, że to chyba wełna ale może być z jakiś dodatkiem. Kupiłam oba swetry, pocięłam i zrobiłam z nich poduchy. Pies docenił w pełni. Przy wyprzedaży mogę kupować, ale regularna cena w tym sklepie, 55 złotych za kilogram wydaje mi się o wiele za wysoka jak na używaną odzież.
Zaskoczyła mnie sytuacja, której byłam świadkiem w Galerii Krakowskiej, dokładnie w toalecie. Toalety w tej galerii nie są zbyt przyjemnym miejscem. Zawsze trzeba czekać w kolejce (pewnie z powodu sąsiadującego z Galerią dworca) i niezbyt przyjemnie pachnie. Myślę, że problemem jest nieprawidłowa konstrukcja klimatyzacji w pomieszczeniach, a nie zaniedbania ze strony obsługi, bo pracownice bardzo starają się utrzymać toalety w porządku. Tego dnia czekałam w kolejce i zauważyłam, jak jedna z pracownic czyści kosze na śmieci, poprzez przekładanie śmieci z worka z kosza do worka, który miała w ręce. Robiła to rękami, na których miała tylko cienkie rękawiczki. W czasie mojej pracy już ponad 10 lat temu zetknęłam się kilkakrotnie z sytuacjami, gdy osoba sprzątająca w publicznej toalecie ukuła się igłą pozostawioną przez przez kogoś w koszu na śmieci. Potem musiała przechodzić przez badania, czy nie nastąpiła zarażenie takimi chorobami jak AIDS czy żółtaczka typu C, odczekiwać czas wylęgania się choroby i żyć kilka miesięcy w niepewności. Jestem zaskoczona i wstrząśnięta, że zarządzający najdroższym centrum handlowym w Krakowie oszczędzają na woreczkach na śmieci, kosztem zdrowia pracowników.
Zajrzałam do Pijalni Wód Mineralnych w Iwoniczu Zdroju. Pijalnia mieści się w zabytkowym, starym budynku, dobrze utrzymanym i niezniszczonym. Wnętrze jest bardzo ładne, utrzymane w tonacji zielonej, jasne i słoneczne. Przez całą salę ciągną się stanowiska z kranikami z wodami mineralnymi, nalewanymi przez pracowników. Można przyjść z własnym kubkiem, lub kupić na miejscu plastikowy kubek za 20 groszy. Woda do kubka kosztuje 80 groszy. Można też kupić do butelki, pod warunkiem, że ma się własną. Szkoda, bo chętnie kupiłabym sobie do domu, razem z butelką. Wody nie są znane, lokalne, wydobywane w niewielkim zakresie na terenie Iwonicza. Ponieważ jest ich kilka rodzajów na ścianie wywieszone są tablice z podanym składem chemicznym, z zalecaniami jakie choroby wody mogą leczyć i jakie są przeciwwskazania. Wodę nalewa pracownik, uprzejma pani, która jest w stanie opowiedzieć o wodzie, polecić konkretną lub odradzić. Wewnątrz znajdują się ławki, na których można usiąść aby wypić. W Pijalni można też kupić kosmetyki wyrabiane na bazie lokalnych wód termalnych. Miejsce bardzo przyjemne.
W celu zapewnienia wyższej jakości usług używamy plików cookies. Kontynuując korzystanie z naszej strony internetowej bez zmiany ustawień prywatności przeglądarki, wyrażasz zgodę na wykorzystywanie ich.